Klawiszologia powinna spłonąć w piekle.

- Kamilku, ja nie potrafię otworzyć tego okienka - mówiła moja babcia, kiedy prosiłem ją, by kliknęła na któreś okienko w Windowsie. Jej próby sterowania myszką wyglądały tak, że patrzyła na monitor, później - przy ruchu myszką - patrzyła na myszkę i z powrotem na monitor zobaczyć, gdzie już jest kursor. Złota kobieta. Nie miała problemów z tym, że jako smarkacz, wolne chwile spędzałem przy Morde Kopać (czyt. Mortal Kombat). A zamiast oglądać w telewizji seriale, wolała patrzeć jak gram w Arkanoid. Ale to były dawne czasy. Myślę, że gdzieś na przełomie 5-cio sekundówek w Orange, a Yattamanem na Polonii 1. W każdym razie nie byłem wtedy stanie pojąć, jak można nie umieć zrobić tak, wydawałoby się prostej i naturalnej czynności, która nie wymaga żadnych specjalnych umiejętności. To jak, jakby ktoś w tych czasach nie umiał wysłać SMS-a.

To samo jest w przypadku gier. Jeśli macie ochotę w coś zagrać, to pewnie czytacie recenzje, sprawdzacie ile gra kosztuje i kupujecie. Albo zerkacie, ile macie ile zostało wam transferu na chomikuj i ściągacie, piraci. Później tylko włączacie grę i gracie. Zazdroszczę wam tego. Ja włączam grę, zakładam na głowę kaptur i wchodzę do pierwszej komnaty z pół bossem - konfiguracją sterowania. Niestety, ja jestem klawiszowo upośledzony i ograniczony. Dlatego, że przez długi czas grałem na starym pryku, to ten naturalny, growy proces asymilacji został brutalnie zgwałcony. I kiedy większość z was, dokładała do WSAD-a kolejne klawisze, to ja płakałem, że gry na Youtube mi skaczą. A teraz, kiedy mam do czynienia z grą, w której muszę korzystać w więcej niż 5 klawiszy, to daje sobie spokój. Mam taką manierę, że jeśli już usilnie chcę w coś zagrać, co wymaga ode mnie użycia całej klawiatury, to przeglądam, co wydaje mi się niepotrzebne i mapuje pod przycisk z dala od mojego zasięgu.
"Przywołaj kruka" - pewnie nieistotne, dam pod apostrof
"Zapal pochodnie" - nie użyje zbyt często. Ustawię pod backslash.
I tak dalej.
Zwykle kończy się tak, że grając, widzę nadbiegającego trolla i zamiast rzucić w niego toporem, to zrzucam hełm z głowy. Co szybszy jeszcze zdąży zareagować. Gorzej jeśli zrobiło się ciemno i trzeba zapalić pochodnię, którą to ustawiło się pod cholernym backslashem, o czym już się zdążyło zapomnieć. Ewentualnie dowcipny deweloper miał na to kontrę i przy próbie podniesienia hełmu, nasz bohater zadudni: "Nie tak szybko. Daj ochłonąć!". Bo to przecież oczywiste, że dropnięcie equip-a potrafi nieźle wykończyć.

Oczekiwania rosną, a programiści dostarczają nam to, czego chcemy. A nawet, jak czegoś nie chcemy, to testowo to dorzucają. Tak na wszelki wypadek - może się przyjmie. Czasem pomysły zupełnie nietrafione. Na szybko przychodzi mi do głowy CD Project RED, który zaserwował nam Geralta z Rivii, któremu włosy jeszcze bardziej naturalnie chybotały na wietrze. Niewiele zmienia, ale można się pochwalić, nawet jak gracz nie skorzysta. To tak jak w restauracji - na schabowego kładzie się jakieś zielsko, które jest tylko po to, by potrawa ładniej, bardziej elegancko wyglądała. Uprzedzam - nie nabijam się z Wiedźmina. Choć sam nie zaszedłem poza menu, to doceniam ją. Jest to prawdziwa perełka, z której - my, Polacy - powinniśmy być nie mniej dumni niż z Papieża, Lewandowskiego czy pierogów. Pomijając to, że pewnie zgarnął więcej nagród, niż Titanic.

Heh, co do głupot, to przypomniało mi się, że w Quake-u była opcja invert mouse-a. Jeśli ktoś nie kojarzy, to chodzi o to, że wertykalne ruchy myszy były odwrócone. Głupie, a kolega tak grał. Kolega, który założył tego bloga - śmieszny typek.

Zupełnie nie w temacie. Ktoś w pracy ostatnio zapytał się mnie o ulubioną za małolata grę na multiplayer. Bez większego zastanowienia się odparłem, że chyba Micro Machines. Zdziwił się i powiedział, że przecież w tę grę nie można było grać na internecie. Śmiesznie, bo zdałem sobie sprawę, że kiedyś nie było żadnej gry na multiplayer. Przypomnijcie sobie, czy pytając kumpla z podwórka pytaliście czy zagracie w coś na multi, czy czy zagracie w coś na dwóch, względnie trzech albo czterech. Grając w Micro Machines, dwie osoby grały na jednej klawiaturze, trzecia na joysticku, a czwarta chyba na myszce.

Pomimo, że za gnojka był w zasadzie tylko jeden gatunek gry: Idź w Prawo, Czasem W Lewo I Górę. Nie było osi Z, ani trójwymiaru, to było tak jakby lepiej. Gry były ciężkie, ale w pozytywny sposób ciężkie. Denerwowały, ale nie dało się od nich odejść. Jeszcze tylko raz i kończę. I tak dalej, nie zdając sobie nawet sprawy, że nieświadomie zaczęliśmy kumplować się z syndromem sztokholmskim. Wiadomo, powiecie, że grało się w to co było, nie było większego wyboru. Pegazus, a później Amiga. Gry wymieniało się z kolegami z bloku - dzwoniąc do nich domofonem. To nie jest kwestia sentymentu. Kiedy odbierałem swojego NES-a od kuriera, zapytałem czy mogę otworzyć przy nim paczkę, to widząc, że zakupiłem tę konsole, sam nie ukrywał swojego entuzjazmu. Gdyby miał fajrant, to pewnie z chęcią wpadłby na partyjkę Castelvanii. To nie jest tylko kwestia miłych wspomnień. Jakoś nikt nie reanimował pralki Frani, bo pamięta, że super czyściła kalesony. Większość z tamtych gier nadal jest mocno grywalna. Bardzo fajne czasy. Czysta przyjemność z grania, gdzie jedyną opcją, po uruchomieniu gry był przycisk start. Do pełni szczęścia wystarczał prostokątny kontroler z krzyżakiem i 4 przyciskami.

No dobra, może jeszcze podkradziona działka Vibovitu Junior.

Oldschool-owy multiplayer
Next PostNowszy post Previous PostStarszy post Strona główna

0 comments:

Prześlij komentarz